Samolot hucząc monotonie dzielnie przemierza mile ponad wodami Morza Barentsa. Świat pod nami ukryty jest pod gęstą warstwą chmur, tak że nie sposób dojrzeć czegokolwiek. Z czasem jednak ponad nimi zaczynają pojawiać się pierwsze ośnieżone wierzchołki svalbardzkich szczytów. Po kilku miesiącach przygotowań jesteśmy prawie u celu!
W końcu koła samolotu Koła maszyny delikatnie dotykają płyty lotniska i maszyna zatrzymuje się. Na zewnątrz uderzają nas promienie słońca, które, mimo że jest już bardzo późny wieczór, wciąż góruje wysoko ponad widnokręgiem. W Arktyce trwa przecież dzień polarny!
Od tej pory musimy zacząć przyzwyczajać się do zasypiania w jasności. Na szczęście jesteśmy bardzo zmęczeni, a że malowniczo położone na brzegu fiordu pole namiotowe znajduje się tuż obok lotniska – szybko rozstawiamy namiot, wsuwamy się do cieplutkich śpiworów i błyskawicznie odpływamy. Jutro przed nami wizyta w stolicy wyspy – Longyearbyen.
Nazwa miasta brzmi skomplikowanie i początkowo wydaje się dosyć egzotyczna. Jednak w rzeczywistości nazwa stolicy Svalbardu ma całkiem banalne pochodzenie. Założycielem miasta, a właściwie pierwszej położonej w tym miejscu osady górniczej, był amerykański przedsiębiorca John Munro Longyear. Po kilku latach eksploatacji złóż osada przeszła w ręce norweskiej kompanii węglowej, a do nazwy „Longyear” dodano człon „byen”, oznaczający miasto.
Longyearbyen to współczesne serce wyspy. Można znaleźć tu wszystko, co niezbędne w codziennym życiu: supermarket, stację benzynową, restauracje, kilka hoteli, a nawet browar. O górniczej przeszłości miasta przypomina jedynie ustawiony w centrum miasteczka pomnik górnika, dumnie dzierżącego w ręku kilof.
Nie sposób jednak zapomnieć, że jesteśmy na dalekiej północy. Koło domów stoją zaparkowane rzędy skuterów śnieżnych, jedynego środka transportu znajdującego tu zastosowanie zimą. Ponad miastem widać białe, ośnieżone czoło lodowca, a każdej witryny spoglądają na nas podobizny niedźwiedzi polarnych. Są praktycznie wszędzie – na plakatach, kubkach, koszulkach, czapeczkach, pocztówkach.
Mamy cichą nadzieję, że to ostatnie niedźwiedzie, które spotkamy podczas naszej wyprawy z tak bliskiej odległości. Tak naprawdę dla każdego, kto planuje na Spitsbergenie wyruszyć poza zamieszkane osiedla, ten olbrzymi ssak przestaje być obiektem fascynacji, a staje się źródłem niepokoju.
Na Spitsbergenie przebywanie poza Longyearbyen wymaga posiadania broni. Zabłąkany niedźwiedź polarny może natknąć się na nas w najbardziej niespodziewanym momencie. Wówczas należy przede wszystkim podjąć próbę uniknięcia konfrontacji, tak aby każdy ruszył w swoją stronę. Jednak w wyjątkowych, krytycznych przypadkach pozostaje ratowanie własnego życia ze wsparciem broni palnej.
W Longyearbyen znaleźć można dwie wypożyczalnie broni, które za opłatą udostępnią nam niezbędne wyposażenie. Kierujemy się do jednej z nich, gdzie wypożyczamy porządnego niemieckiego Mausera, pamiętającego chyba czasy II Wojny Światowej. Do kompletu dobieramy pistolet na naboje hukowe i race świetlne – nie zrobią one niedźwiedziowi polarnemu krzywdy, natomiast mogą być pomocne przy zniechęceniu go do poznania nas ze zbyt bliskiej odległości.
Tak wyposażeni ruszamy z powrotem na pole namiotowe. Widok jest niecodzienny: ubrani w puchowe kurtki, czapki i rękawice, mkniemy szutrową drogą na… pożyczonych z campingu rowerach, walcząc z mroźnym północnym wiatrem.
To na razie jedynie przedsmak tego, co przygotowała dla nas Arktyka. Kolejnego dnia ruszamy na spotkanie prawdziwej Przygody.