Kontynuujemy trekking na Spitsbergenie. Po wytężającej wspinaczce z Colesbukty i godzinnej przerwie ruszamy pokrzepieni proszkowym jedzeniem i myślą, że oto ostatni odcinek naszego trekkingu – łagodne zejście długą, lecz spokojną doliną. Koniec z bagniskami, górskimi osuwiskami i innymi niebezpieczeństwami. Teraz pozostało już tylko krok za krokiem zbliżać się do celu naszej podróży. O jego bliskości przypominają nam widoczne na horyzoncie radary NASA, które przecież tak doskonale widzieliśmy z pola namiotowego nieopodal lotniska, gdzie zamierzamy dotrzeć.
Jednak po zaledwie kilkuset metrach przekonujemy się w jak wielkim byliśmy błędzie. Dolinę Bjørndalen rozdziela na dwoje rwący górski potok, płynący w głębokim kanionie. Planowaliśmy jego przekroczenie nie przewidując żadnych dodatkowych trudności. Miał być to zalewie jeden z dziesiątek potoków, które przekraczaliśmy w czasie wędrówki.
Mapa, którą dysponowaliśmy planując wyprawę nie oddawała jednak, jak pionowe okażą się ściany wyrzeźbionego przez rzekę koryta.. To potężne, kilkunastometrowe urwisko, absolutnie nie do pokonania bez specjalistycznego sprzętu wspinaczkowego.
Jesteśmy w kropce. Nie widzimy żadnej sensownej możliwości przedostania się na przeciwległy brzeg. Rozważamy wspięcie się do moreny czołowej lodowca, gdzie potok powinien być nieco węższy. Jednak ewentualny trawers w tamtym miejscu wymagałby przejścia przez poprzecinany głębokimi szczelinami lód, na co nie jesteśmy przygotowani. Co więcej, oznaczałoby to kilka godzin dodatkowego marszu pod górę, na co najzwyczajniej nie mamy już siły.
Pozostaje więc droga wzdłuż koryta rzeki z nadzieją, że w którymś miejscu okaże się ona możliwa do pokonania, a nasz trekking na Spitsbergenie nie zakończy się w tym miejscu. Ruszamy w dół po kamiennym osuwisku, raz za razem potykając się na śliskich głazach. Gołoborze wydaje się nie mieć końca, ale minuta za minutą konsekwentnie pokonujemy kolejne metry.
Tym co nas jednak najbardziej martwi nie jest kamienne zbocze, a dwa potężne żleby przecinające naszą trasę. Widzimy je już z daleka, jednak z odległości nie sposób oszacować jak wyglądają ich zbocza i czy będziemy w stanie je przekroczyć. Żadne z nas nie zadaje głośno tego pytania, ale w głowie kołacze natrętna myśl „co jeżeli nie damy rady przejść”?
Zbliżamy się do pierwszego ze żlebów. Pierwsze spojrzenie wydaje się potwierdzać najgorsze obawy. Jego zbocza są bardzo strome, a kamienie z których zostały usypane nie prezentują się zbyt stabilnie. Postanawiam jednak sprawdzić możliwość przetrawersowania kanionu – innej drogi przecież nie ma. Zrzucam plecak i ostrożnie, krok po kroku, centymetr po centymetrze zbliżam się do dna kanionu. Co jakiś czas staję na mniej stabilnym głazie i zsuwam się z nim dobre kilka metrów, zanim udaje mi się zatrzymać. Nogi trzęsą mi się ze zmęczenia – to już 16 godzin od kiedy wyruszyliśmy z Colesbukty. Organizm ma dość i głośno domaga się odpoczynku. W myślach proszę go, by wytrzymał jeszcze kilka kolejnych metrów, obiecując jednocześnie wszelkie cywilizacyjne przyjemności, gdy tylko skończymy trekking na Spitsbergenie.
Ostatnie 2 metry urwiska to całkowicie pionowa skała. Pode mną znajduje się tylko lodowaty potok, któremu żleb zawdzięcza swoje istnienie, oraz sporych rozmiarów płat śniegu. Nie mam pewności, czy pokrywa on kawałek lądu niepochłonięty dotychczas przez wodę, czy też jest jedynie przyprószoną białym puchem krą.
Rzucam kamieniem w śnieżną masę i… słyszę stuknięcie. Pod nią znajduje się chyba skała. Cóż, nie ma wyjścia – w najgorszym wypadku czeka mnie kąpiel po pas w mroźnej rzece. Biorę głęboki oddech i skaczę w dół. Udało się! Stabilnie stoję na skale otulonej delikatną śniegową pierzynką.
To jednak nie koniec wyzwań. Muszę teraz wrócić po osuwisku do góry, a następnie czeka nas transport plecaków. Droga powrotna okazuje się nie mniej wymagająca, pierwsze dwa metry to solidna skalna wspinaczka. Wyżej jest już nieco łatwiej, ale osuwające się kamienie powodują, że idę na czworaka, rękami kurczowo trzymając się skał, które wydają się najbardziej stabilne.
W końcu udaje mi się wygrzebać na górę wąwozu, gdzie czeka już zaniepokojona Ola. Teraz jej kolej na zejście skalnym osuwiskiem. Dzielnie walczy pokonując kolejne metry w dół, a ja przeżywam nawet większe emocje niż podczas mojej własnej wspinaczki. Gdy w końcu bezpiecznie ląduje na śnieżnym płacie mogę wreszcie głęboko odetchnąć. Następnie zarzucam na plecy nasze bagaże i znoszę je również na dół. Pozostaje nam już tylko przekroczyć lodowatą rzekę i wspiąć się po przeciwległym, nieco mniej stromym brzegu, co kilka dni temu wydawałoby nam się nie lada wyzwaniem, teraz jednak jest jedynie drobną trudnością.
Po kilkuset metrach napotykamy kolejny żleb. Tym razem nie ma już mowy o zsuwaniu się i testowaniu wspinaczkowych umiejętności. Przed nami pionowa skalna ściana, po której po prostu nie zejdziemy. Do oczu powoli zaczynają cisnąć się łzy, jednak przezwyciężamy emocje i ruszamy w poszukiwaniu przejścia. W końcu jest! Kamienista ścieżka, która prowadzi na dno wąwozu i która doprowadza nas do przyczyny naszych trudności w ostatnich godzinach – rzeki rozdzielającej na dwoje dolinę Bjorndalen, która w dolnym biegu na szczęście posiada już znacznie łagodniejsze brzegi.
Rzeka jest rwąca i lodowata, ale bliskość celu dodaje nam sił. Przeprawiamy się na drugi brzeg, a przed nami rozpościera się piękna, zielona dolina. Teraz już naprawdę wszystkie techniczne trudności pozostały za nami. Nadal do pokonania pozostaje jednak dobrych kilka kilometrów.
W tym momencie wydarza się jednak coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Mój organizm, skupiony przez ostatnie kilkanaście godzin na fizycznym wysiłku i trudnościach do pokonania, w złudnym poczuciu bezpieczeństwa „rozpręża” się, poziom adrenaliny spada, a na mnie spływa fala ogromnego zmęczenia. Ola mobilizuje mnie do stawiania kolejnych kroków, ale ledwo powłóczę nogami. Idziemy bardzo, bardzo powoli. Gdy zatrzymujemy się na krótkie odpoczynki walczę ze sobą, żeby nie zasnąć.
Do dalszego marszu mobilizuje nas widok domków znajdujących się na końcu doliny. Początkowo stanowią jedynie kolorowe punkciki na horyzoncie, jednak z każdym krokiem co raz wyraźniej widzimy ich kształty. Mamy też świadomość, że nieopodal nich zaczyna się porządna szutrowa droga prowadząca do Longyearbyen i oznaczająca koniec naszej wędrówki.
W końcu docieramy do pierwszych zabudowań. Nie ma tu żadnego znaku, który oznaczałby symboliczny koniec trasy – przez ostatnie dni wędrowaliśmy zupełnie poza szlakiem, nie spotykając nikogo. W tym momencie jest do jednak dla nas kompletnie nieistotne. Padamy na ziemię, płaczemy, siedzimy. To już koniec. Dalej nie trzeba iść. Ostatni odcinkiem marszu trwającym 21 godzinach kończymy trekking na Spitsbergenie. Wróciliśmy do cywilizacji.